Ukraina, luty 1997, połonina Borżawa
UKRAINA '97
Zimowy atak na Połoninę Borżawę
Maciej Żemojtel
TERMIN: 12 - 16 lutego 1997
MIEJSCE: UKRAINA: Północne skłony Połoniny Borżawy. Wsie Riczka, Bukowec.
12 lutego.
Dworzec Zachodni w Warszawie. Epilog w trudach i znoju zrodzonej,
do ostatniej chwili wiszącej na włosku wycieczki. Z wielkich i ambitnych
planów pozostało niewiele: cztery dni do dyspozycji i wyłoniona z chaosu
koncepcji Połonina Borżawa.
Z kronikarskiego przyzwyczajenia parę słów o mapach i sprzęcie:
Mapy:
- Mapy Spezialkarte der Osterreich - Ungarischen Monarchie 1:75 000
(wyd. M.I. Wien 1873-1915), arkusze: Szolyva (zone 11, kol. XXVIII, 4570),
Okormezo (zone 11, kol. XXIX, 4571). Bezsprzecznie najlepsze.
- Mapy WIG 1:100 000 (wyd. WIG W-wa, 1925-1937), arkusze: Svalava
(pas 54, słup 36), Seneczów (pas 54, słup 37).
- Ukraińskie mapy 1: 200 000, "Zakarpatska Obłast i "Lwiwska Obłast",
niezłe graficznie, zawierające aktualne nazwy cyrylicą.
Żywność (na jedną osobę):
- płatki (jęczmienne, owsiane itp.) - 500g.
- kaszka mleczno-ryżowa "Winiary" - 1 szt.
- mleko w proszku - 1/2 op.
- orzechy laskowe - 400g.
- owoce suszone - 400g.
- ryż - 300g.
- puree ziemniaczane - 300g.
- soja - 1/2 op.
- czekolada - 300g.
- kiełbasa suszona - 400g.
- ser żółty wędzony - 400g.
- rosołki - 8 szt.
- sól, inne przyprawy - wedle uznania.
- herbata - 100g.
- cytryna - 2 szt.
- cukier - wedle uznania.
- glukoza - 1 op.
- czosnek - wedle uznania.
- cebula - wedle uznania.
- jedzenie na drogę - wedle uznania.
- pieczywo chrupkie - wedle uznania.
Sprzęt obozowy i osobisty: nic nowego, czyli namioty, "kotliki",
siekiery, epigas, świeczki, zapałki, latarki, apteczka, lina i cała
góra innych niezbędnych rzeczy, w których wymienianiu nie widzę sensu.
Godzina 18.30, zajmujemy miejsca w autobusie do Lwowa. Pięć minut
temu dołączył do nas Radek, dla którego ten wyjazd zaczął się kilka godzin
wcześniej w Poznaniu. Autobus jest podejrzanie czysty i elegancki, prowadzi
go dwóch polskich kierowców. Koszt przejazdu na trasie Warszawa - Lwów: 36
nowych złotych.
Przebijamy się powolutku przez miasto i po pół godzinie zajeżdżamy
na Warszawę Stadion, gdzie kompletujemy pasażerów. Po krótkim postoju
ruszamy, opuszczamy wreszcie miasto i wtapiamy się w bezkres nocy. Godziny
płyną leniwie, trochę rozmawiamy, trochę próbujemy spać. W Lublinie krótki
postój, resztę wolnych miejsc zajmują Ukraińcy, nastrój robi się całkiem
"wschodni". Gdzieś między Lublinem a Zamościem półgodzinna przerwa
w podróży, kierowcy idą do przydrożnej knajpy a my pod historyczny słup,
który wedle Żaby wyznacza połowę odległości pomiędzy Warszawą a Lwowem,
a wedle napisu na samym słupie połowę odległości między Lublinem a
Zamościem. Inny napis głosi, że drogę, nad którą góruje słup, zbudował
w 1835 roku niejaki inżynier Bajer. Przed powrotem do autobusu robimy
sobie ze słupem pamiątkowe zdjęcie.
13 lutego.
O godzinie 1.50 jesteśmy w Hrebennem. Przed przejściem ciągnie się
niemal kilometrowa kolejka oczekujących samochodów. Na szczęście jako
kursowy autobus mamy przywilej ominięcia jej, z czego skrzętnie
korzystamy.
Na przejściu w Rawie Ruskiej bez problemów.
Deklaracje okazują się
zbędne, obywa się bez kontroli celnej. Wymieniamy pieniądze w kantorku na
przejściu (dolar = 1.69/1.85 hr., dalej w Rawie kurs 1.84/1.92 hr.),
po dwadzieścia dolarów na głowę, większość wypłaty pobierając w banknotach
po dwie hrywny. Nabywamy w ten sposób sporo makulatury, możemy jednak
swobodniej się rozliczać.
Ostatecznie opuszczamy przejście w Rawie o godzinie 4.15 czasu
ukraińskiego. Za oknem inny świat, niestety na razie niewidoczny, zatopiony
w mroku nocy. Miasta i wioski śpią w ciemnościach, jedyne oświetlone
miejsca to rozrzucone po ważniejszych krzyżówkach GAJ-e, gdzie niestrudzeni
funkcjonariusze stoją niezłomnie na straży porządku i prawa.
Około 5.30 docieramy do granic Lwowa. W centrum wysiada część
ludzi, potem autobus przeciska się przez kręte uliczki i tuż przed szóstą
dobija do dworca autobusowego. Po zawalonym mokrym śniegiem dworcu kręci
się już sporo ludzi.
Mamy szczęście - łapiemy autobus do Kut i przerzucamy się nim
do Stryja. Autobus jest swojski, zapchany ludźmi w czapkach uszankach,
wypełniony tobołami i spalinami. Stosuje się w nim typowy ukraiński
system ogrzewania, polegający na tym, że spaliny produkowane przez
silnik krążą czas jakiś w długich rurach wmontowanych w ściany pojazdu
i dopiero po chwili są wydalane na zewnątrz (bądź do wewnątrz) autobusu.
Za bilety do Stryja płacimy po 2.27 hr. za osobę.
Po drodze jeden dłuższy postój, w Mikołajewie, które okazuje się być
sporym (i dość upiornym miasteczkiemn).
W Stryju spisujemy wszystkie możliwe rozkłady jazdy i lokujemy
się szybko w osobowym pociągu do Mukaczewa. Wciąż mamy szczęście do
szybkich przesiadek. W pociągu wykańczamy zapasy żywności
zabranej na drogę, wyglądamy przez okna,
zakładamy ochraniacze, dociągamy paski plecaków, słowem - szykujemy się
do wejścia w góry. Początkowo jedziemy doliną Stryja, potem przeskakujemy
w dolinę Oporu. Mijamy kolejne stacyjki, przedwojenne centra polskiej
turystyki narciarskiej: Skole, Tuchlę, Sławsko, Ławoczne, Oporec. W górnej
części doliny Oporu tory wiją się konwulsyjnie, przejeżdżamy przez kilka
odważnych wiaduktów, pojawiają się tunele. W końcu przeskakujemy grzbiet
Karpat i lądujemy na Zakarpaciu. Około południa docieramy do miasteczka
Wołowec. Cena biletu kolejowego Stryj - Wołowec: 1.28 hr.
To prawie koniec podróży, pozostało już tylko podjechać stąd
gdzieś w bezpośrednią bliskość grzbietu Borżawy i
rozpocząć wędrówkę.
Tymczasem zaczynamy od spisania rozkładów jazdy pociągów
i autobusów. Okazuje się, że na komunikację oficjalną nie mamy co liczyć.
Najbliższy pasujący nam autobus do Miżgoria odjeżdża
dopiero za trzy godziny a my
nie mamy czasu, by trwonić go na jałowe oczekiwanie. Zaczynamy rozmowy
z typkami szukającymi szczęścia pod dworcem. Oferta jaką dostajemy jest
prosta: możemy zostać podwiezieni dwoma osobowymi samochodami do wsi
Riczka bądź Tiuszka (przewidywany przez nas punkt startowy) za sumę
40-stu dolarów. To trochę sporo, więc rezygnujemy. Kotwiczymy na dworcu,
wysyłamy wici w miasto, wygląda na to, że jednak będziemy musieli zaczekać
na autobus.
Tymczasem Ukraińcy miękną i proponują 35 $, a zaraz potem, widząc nasze
zniechęcone miny, 30 $. To wciąż dużo. Marek rzuca: 25 $ - i w ten sposób
osiągamy porozumienie. Ładujemy plecaki na samochody i
po chwili pędzimy jak opętani na wschód, w kierunku wsi Riczka. Droga
jest dziurawa jak ser szwajcarski i zawalona śnieżną breją, mimo to
nasi kierowcy nie zdejmują prawie nogi z gazu, nieczuli na dzikie, pełne
sprzeciwu rzężenia wydawane przez ich samochody. Po drodze zatrzymujemy
się, aby sfotografować uroczą drewnianą cerkiew, potem kontynuujemy
rajd, by ostatecznie, po czterdziestu minutach skręcić z głównej drogi
i znaleźć się w Riczce. Wyrównujemy rachunki (24 $, 2hr.,paczka Marlboro)
i przenosimy się prędko do stojącego w centrum wsi betonowego przystanku,
albowiem nad naszymi głowami zaczyna szumieć deszcz. Posilamy się,
obserwujemy mieszkańców wsi, którzy wykazują żywe zainteresowanie naszą
grupką. Kobiety wyglądają malowniczo, odziane w białe kożuszki
z baraniej wełny. Proponują nam zakup wełnianych skarpetek własnego
wyrobu, chętnie pozują do zdjęć. (Dla zainteresowanych:
cena kożuszka z długimi
rękawami, bez kołnierza - 120 hrywien ).
Nie bacząc na ulewny deszcz wyruszamy w górę wsi. Mijamy dużo
pięknych, charakterystycznych dla regionu, drewnianych chałup. Niektóre
z nich posiadają ozdobnie rzeźbione drzwi i okiennice, czasem ściany
bądź wrota pokryte są prostymi malunkami wykonanymi prawdopodobnie wapnem.
Z najwyżej położonej chałupy wychyla się kobieta i stara się odwieść nas
od dalszego marszu. Biada nad naszym losem, zaprasza nas do domu, wygląda
na prawdziwie zatroskaną. Dziekujemy grzecznie i po chwili brniemy przez
mokry śnieg pokrywający wysokie pastwiska nad wsią. Widoczność jest żadna,
deszcz pada nieprzerwanie. Za wsią skończył się przedept i musimy teraz
własną pracą wydzierać górom każdy metr przebytej drogi. Docieramy do
świerkowego lasu, łapiemy wznoszącą się zakosami drogę, pokrywa śnieżna
jest tu grubsza a śnieg bardziej mokry. Idący na przedzie przebija
kilkunastometrowy, głęboki miejscami na metr korytarz, po czym wędruje
na koniec, "przekazując pałeczkę" kolejnej osobie. Tempo poruszania się
jest prawie zerowe, co zresztą nie dziwi nikogo przyzwyczajonego do
zimowych wędrówek. Taplamy się w śniegu, rozmawiamy, śmiejemy się
z narciarzy, klnących w Polsce na bezśnieżną zimę.
Przed zmrokiem, po przebyciu niecałych dwóch kilometrów, docieramy
do niewielkiej polany i zaczynamy przygotowywać teren pod obozowisko.
Chodzimy w kółko, ubijając pracowicie śnieg, wydeptujemy ścieżki w
poszukiwaniu chrustu, wyciskamy wodę z czapek, rękawiczek i innych
autonomicznych części garderoby. Rozbijamy się pod okapem konarów
złamanego buka, tutaj na pewno nie grozi nam obsunięcie się śniegu na nas
lub spod nas. Zagrożenie lawinowe na śródleśnych polanach jest minimalne
ale czasem lepiej dmuchać na zimne. Gotujemy ryż z soją, popijamy herbatką.
Ognisko wtapia się ponad metr w śnieg, mimo to nie dociera jeszcze do
powierzchni gruntu. Jest ciepło, trwa odwilż. Układamy się w namiotach
("marabut", w którym śpię z Żabą ma złamaną rurkę i nie wzbudza zaufania)
i zapadamy w sen. W nocy słyszę jak Żaba strąca zasypujacy nas skutecznie
śnieg, który pada, pada, pada, nie mając zamiaru przestać.
14 lutego.
Rano budzę się w niewielkim jeziorze, w kompletnie mokrym
ubraniu i śpiworze. Na plecach czuję kilka kilo mokrego śniegu, który
dociska dach namiotu do mojego ciała. Sytuacja Żaby nie różni się od
mojej. Wygrzebujemy się z namiotu i rozgrzewamy znosząc chrust. Okazuje
się, że wszyscy doświadczyli w nocy tych samych akwatycznych warunków,
podobnych do tych spotykanych podczas długotrwałych sztormów morskich.
W namiocie Piotrka i Małgosi znajduje się spory akwen, gotowy do
zarybienia, nie inaczej jest u Pawła, Justyny, Marka i Radka.
Zapalamy ognisko i zwijamy obóz. Piotrek, Małgosia, Radek i Żaba
zastanawiają się nad przerwaniem wycieczki i odwrotem. Zimno i wilgoć
dają się solidnie we znaki. Ostatecznie Żaba zostaje z nami, pozostała
trójka, po zjedzeniu rytualnej kaszki z owocami i płatkami, wraca na
wczorajszy, prowadzący do Riczki wydept.
Podejmujemy wspinaczkę. Poruszamy się rzadkim bukowym lasem,
dość stromo pod górę. Śniegu jest tu więcej, generalnie przybywa go wraz
z wysokością. Robimy szybkie zmiany, mimo to posuwamy się w iście
żółwim tempie. Po czterdziestu minutach brodzenia w mokrym śniegu wciąż
jesteśmy tuż obok naszego miejsca noclegowego. Dogania nas Radek, który
zachęcony przebłyskującym słońcem zdecydował się kontynuować wędrówkę.
Kolejne godziny mijają na przebijaniu się przez sięgający często do
piersi śnieg (oczywiście jest go dużo więcej, na szczęście niżej jest
twardszy i nie zapada się pod naszymi nogami). Dwie godziny przed zmrokiem
osiągamy polanę z kolibą pasterską. Na płaskim dachu koliby leży metr
śniegu, ściany są zasypane do dwóch trzecich wysokości. Odkopujemy drzwi
i wchodzimy do środka. Wnętrze jest puste, drewniana podłoga pokryta jest
częściowo zeschłymi gałązkami buka. Robimy półgodzinną przegryzkę, po
czym podejmujemy marsz po wypłaszczającym się wyraźnie grzbieciku. W
istocie, dochodzimy później do wniosku, że koliba mogła znajdować się już
na niskim i zalesionym w tej okolicy grzbiecie Borżawy. Twierdzenie to
doczeka się kiedyś weryfikacji. Tymczasem, po wyjściu z koliby brniemy
po szerokim, płaskim grzbieciku. Mija pół godziny a my wciąż jesteśmy
w odległości rzutu kamieniem od szałasu. W obliczu zbliżającego się zmroku
decydujemy się na powrót do niego i nocleg. Rozpalamy ognisko, gotujemy
strawę, Paweł i Marek wykopują w śniegu głębokie na ponad dwa metry jamy
i szykują się do spędzenia w nich nocy. Po kolacji zostawiamy ich w jamkach
a sami dekujemy się w kolibie. Po godzinie przychodzi Paweł, jego jamka
jest za ciasna i ogranicza ruchy. Poza tym po chwili leżenia w objęciach
śniegu wszystko staje się mokre. Wkrótce zjawia się też Marek. Na razie
koniec eksperymentów z jamkami śnieżnymi... Kolejna noc w bezwstydnie
mokrych ubraniach i śpiworach dłuży się niemiłosiernie. Krótkie okresy
płytkiego snu poprzerywane są godzinami oczekiwania na świt.
15 lutego.
Świt wreszcie nadchodzi. Wstajemy szybko, rozpalamy ognisko (na
nowym miejscu, ponieważ metrowa dziura po wczorajszym nie nadaje się
do użytku przez swoją głębokość. Podejmujemy decyzję o wycofaniu się.
Został nam tylko jeden dzień, tracenie go na produkcję kilometrowego
przedeptu wydaje się nieuzasadnione. Cel minimum - dotarcie do grzbietu
Borżawy nad Riczką, został osiągnięty.
Zejście do miejsca poprzedniego noclegu, po własnych śladach,
zajmuje nam piętnaście minut. Wczoraj pokonanie tej kilometrowej trasy
zajęło nam cały dzień. Po dalszych dwóch godzinach jesteśmy w Riczce.
Dowiadujemy się, że Piotrek z Małgosią szczęśliwie wyjechali wczoraj.
Zwiedzamy nową cerkiew, trwa w niej właśnie nabożeństwo i mamy okazję
posłuchać starocerkiewnych śpiewów. Postanawiamy podejść w górę wsi,
do przysiółka Potok i obejrzeć tamtejszą cerkiew a potem przerzucić się
przez niską przełączkę do sąsiedniej doliny, w której położona jest
wieś Bukowec.
Tymczasem zostajemy zaczepieni przez miejscowe kobiety, które,
jak zwykle, oferują skarpetki, pozują chętnie do zdjęć i zapraszają do
chałup. Przyjmujemy zaproszenie, potem orientujemy się, że nie bardzo
mamy czas, aby z niego skorzystać. Na odmówienie jest już jednak za późno.
Kobieta poszła przygotować imprezę i zostawiła małego chłopca, który
ma nas zaprowadzić do chałupy, gdy tylko będziemy gotowi. Ostatecznie
idę z Żabą i chłopcem, aby przeprosić i poczęstować czekoladą gościnną
kobietę. Mamy wrócić za kilka minut. Idziemy przez wieś, okazuje się,
że jest naprawdę duża, mało jest w niej jednak nowej
zabudowy, większość domostw to
piękne zabytkowe "okazy". Zostajemy zaprowadzeni do jednej z takich
chałup. W środku wita nas czwórka starych kobiet w wełnianych "huniach". Wystrój
jak w skansenie: wysokie łoże z puchowymi poduchami, na ścianach obrazki
święte i zdjęcia rodzinne, wyglądające na bardzo wiekowe. Na stole
lądują świeże gołąbki, ciasto, ostry owczy ser i oczywiście wódka,
bardzo zachwalana przez gospodynię ("dobra wodka, nie ze sklepu, baba
sama robyła"). Zostajemy zmuszeni do zabrania miejsca przy stole,
do zjedzenia masy gołąbków i wzniesienia toastu. Jest miło i wcale nie
chce się nam wracać do oczekujących nas przyjaciół. W końcu jednak
udaje nam się wyrwać z gościnnych progów. Obiecujemy
pojawić się latem, dostajemy wielki słój gołąbków i ciasto w rękę, żegnamy
się wylewnie i wracamy pędem do zniecierpliwionej grupki.
Najedzeni, wyruszamy w kierunku przysiółka Potok. Świeci słońce,
zaczyna być widoczna grań Borżawy. Co krok witają się z nami mili ludzie,
dają lepsze lub gorsze rady, pytają gdzie byliśmy itd.. Jesteśmy znani,
cała wieś obserwuje nasze losy od chwili, kiedy dotarliśmy tu z Wołowca.
Z rozmów wynika, że latem pojawia się tu dużo Czechów, zarówno pieszych
jak i zmotoryzowanych, zimą nikt nie zagląda w te strony. Zatem grupa
turystów z Polski, w lutym, stanowi sama w sobie rzecz
niecodzienną.
Oglądamy drewnianą cerkiew i stare chałupy w Potoku,
podchodzimy na przełęcz, wędrujemy przez Bukowiec. Do cerkwi w Bukowcu
dochodzimy o zmroku. Żaba robi zdjęcie ze statywu, z ekspozycją 4 sek..
W centrum wsi kręci się kilkunastu wyrostków, rezygnujemy z noclegu we
wsi (i noclegu w ogóle) i dochodzimy do głównej szosy Miżgorie - Wołowec.
Jest godzina 19-sta. Wedle zapewnień spotykanych ludzi oraz wedle naszych
rozkładów nie mamy co liczyć na żadne połączenie do Wołowca o tak późnej
porze. Przed nami ponad dwudziestokilometrowa wstęga szosy. Szykujemy
się do nocnego marszu, postanawiamy coś zjeść, gdy nagle od strony
Wołowca wyłania się widmo autobusu. Widmo podjeżdża, zatrzymuje się
i nie chce znikać. Marek z Żabą biegną do kierowcy, pytają czy będzie
wracał. Nie będzie, ale za piętnaście minut możemy spodziewać się
kursowego autobusu do Wołowca. Nie wierzymy własnym uszom. Tymczasem
wspomniany autobus pojawia się już po trzydziestu sekundach i po chwili,
nie wiedząc dobrze co się dzieje (wypadki toczą się zbyt szybko jak
na Ukrainę), jedziemy wygodnie do Wołowca. Zaskoczenie jest pełne: tych
autobusów nie powinno tu być, poza tym wystarczyłoby, żebyśmy pojawili
się na krzyżówce o pięć minut później a stracilibyśmy szansę na ich
złapanie. Cuda zdarzają się, jak widać. Cena sześciu biletów do Wołowca:
9 hr.
Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na stacji kolejowej
w Wołowcu. Anektujemy kąt przy grzejniku, pichcimy puree ziemniaczane
z serem żółtym, zagryzamy kiełbasą i czosnkiem. Pijemy kolejne
herbatki, wodę pobierając a to z domu kultury, podszywając się za
uczestników zebrania, a to z zamkniętej turbazy, zasiedlonej przez
pijanego strażnika. Schniemy.
16 lutego.
Godzina 1.55. Wsiadamy do pośpiesznego do Charkowa. Korzystamy
z wygodnej "płackarty". Wagonowy chce nam wcisnąć dwa komplety pościeli
ale nie udaje mu się to dzięki nieugiętej postawie Żaby. Cena przejazdu:
bilet/płackarta - 1.92/1.40 hr.. O świcie jesteśmy
we Lwowie. Siedzimy w barze na górze i czekamy na pociąg do Rawy Ruskiej.
Dworzec przeszedł renowację (zwłaszcza część dolna) i sprawia lepsze
wrażenie niż dawniej. Spisujemy pracowicie rozkłady jazdy pociągów
lokalnych i dalekobieżnych.
Pociąg do Rawy jest wielki, pusty i nieskończenie wolny. W Rawie
lądujemy po trzech godzinach jazdy. Oczekiwanie na odprawę celną
skracamy sobie włócząc się po okolicach dworca. Tu także spisujemy
rozkłady jazdy autobusów i pociągów. W końcu zostajemy poproszeni
do kontroli celnej i rozpoczyna się szopka. Musimy wyładować wszystko
z plecaków. Zostajemy powiadomieni, że jakikolwiek znaleziony u nas
antyk oznacza szybki kontakt z miejscową policją. Pada pytanie o pozwolenie
na przewóz siekier. Pogranicznik chce dzwonić do Sławska z pytaniem, czy
nie popełniono ostatnio w regionie zabójstwa z użyciem siekiery. O zaszłym
mordzie świadczą dodatkowo ślady krwi obecne jakoby na dłoniach Marka
i Pawła. Sytuaja jest zabawna ale ze śmiechem musimy poczekać do chwili
gdy opuścimy granice Ukrainy. Tymczasem Marek zostaje posądzony o przemyt
narkotyków: celnik długo i nieufnie smakuje cukierki Marka. Podejrzenie
wzbudza fakt, że nie są one zapakowane w papierki. Potem znowu wraca
pytanie o krew. "Ubrania czasami farbują, a cukierki takie
wyprodukowali",
tłumaczy Marek.
Przesłuchanie kończy się i możemy iść do
poczekalni. Uff...
W polskim pociągu wita nas polski kolejarz. Robi się swojsko.
Kupujemy bilety do Warszawy (od Lubyczy Królewskiej), urządzamy sobie
ucztę z resztek zachowanej żywności. W Bełżcu, razem z "naszym"
kolejarzem wędrujemy do sklepu i zaopatrujemy się w piwo. Robi się całkiem
swojsko. W pewnym momencie pojawia się w drzwiach przedziału nowa
kolejarska twarz, zdradzająca objawy przemęczenia alkoholowego. Kolejarz
lustruje przedział, po czym znienacka pstryka w ucho śpiącego Marka.
Podrywamy się z miejsca, na co natręt ucieka jak spłoszona kuropatwa.
Po następną porcję piwa wyskakuje Radek w Zawadzie ale nie może
znaleźć sklepu. W Rejowcu kolej na mnie i na Żabę. Pociąg stoi tu tylko
cztery minuty, więc wyskakujemy z dworca jak opętani. Pytam Żabę, czy zna
kogoś w Rejowcu, odpowiedź jest negatywna, gubimy prawie nogi. Tymczasem
w jedynym obok stacji sklepiku nie ma piwa. Pech! Więcej nie kusimy losu.
Wracamy i zasypiamy kołysani "elektroniczną" dyskusją. Budzimy się
dopiero na przedmieściach Warszawy. Dobiega 21-sza. Na Centralnym grupa
rozwiązuje się, każdy z uczestników z niejakim trudem wtapia się w tłum
i niknie w brzuchu wielkiego miasta. Radek zostaje i oczekuje na pociąg
do Poznania.
Innymi słowy: koniec.
|
|