Rajd na Bezludną Wyspę 2007 - relacja26-05-2007 Relacja z trasy rowerowej:
Dzień przywitał nas wyśmienitą, słoneczną pogodą, wymarzoną na jakikolwiek rajd. Rowerzyści w dość licznym składzie zebrali się rano na Wileńskim, cudem zapakowali do zatłoczonego pociągu i … nie ruszyli. Pociąg postanowił zrobić nam psikusa i zepsuć się na samym
starcie. Gdyby nie szybka jak wiatr i zaradna niczym telewizyjny Pan Złota Rączka, tryskająca sympatią i uprzejmością ekipa naszego ukochanego PKP, która podstawiła nam drugi pociąg, zapewne poddalibyśmy się i próbowali dojechać na Wyspę o własnych nogach i nie wiadomo czy byśmy wyszli z tej przygody cało.
Pociągdowiózł nas do Tłuszcza, w którym czekał malutki szynobus jadący do Ostrołęki. przesiadka z rowerami i bagażami musiała niezwykle egzotycznie się prezentować w oczach
rozgorączkowanych sporym opóźnieniem (ale jak zwykle emanujących pozytywną energią) pracowników PKP. My wysiedliśmy na stacji Dalekie (oj, Dalekie faktycznie było dalekie…) i w samo południe ruszyliśmy na szlak.
Słoneczna pogoda zamieniła się w równikowy skwar, toteż postanowiliśmy zmienić trasę i jechać jakkolwiek, byle w lesie i w kierunku Pułtuska. Po południu pogoda znów chciała spłatać na figla. Zaczął padać ciepły majowy deszcz, który woleliśmy jednak przeczekać na przystanku. Popadał trochę i przestał. Odważnie więc pojechaliśmy dalej. Aż tu nagle kolejny psikus – jak nie zagrzmiało, jak nie lunęło, w ułamku sekundy dopadła nas ogromna burza. Los chyba musi czuwać nad takimi jak my, bo dwa ułamki sekundy później znaleźliśmy COŚ. Coś co z daleka miało dach, pod którym można by było przeczekać burzę. Bez chwili zastanowienia ruszyliśmy w tamtą stronę. Owe COŚ okazało się przeuroczą, malowniczo zdemostowaną remizą OSP Psary. Drzwi nie miała, ale miała za to scenę i dach. W jednym momencie zrobiło się ciemno, jak w nocy. Zjedliśmy nasz zapas kanapek i wciąż dochodziły nas grzmoty, a sala raz jaśniała raz ciemniała. Postanowiliśmy zatem beztrosko pograć w kalambury i nie przejmować się burzą.
Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, zabawa była wyśmienita, śmiechu co nie miara, absurd sięgał sufitu, a opary głupawki wychodziły wszystkimi szparami opuszczonej remizy. (Jedne z bardziej pamiętnych pokazywanych haseł to „Porwanie w Tiutiurlistanie” „Pimpuś Sadełko”)
Beztrosko minęła nam jedna godzina i druga, nikt dokładnie nie wie ile, bo nie w głowie nam było kontrolowanie czasu. Burza się skończyła i pojechaliśmy dalej w drogę na podbój Wyspy, jednak postanowiliśmy pojechać krótszą trasą i ominąć Pułtusk. Jak to jednak zwykle bywa, skrót okazał się „wydłużem”, asfaltowe drogi zamieniły się w gruntowe, na których co kilkanaście metrów ktoś poustawiał nam przeszkody w postaci oooooooooooooooogromiastych kałuż, szerokich na całą drogę, długich na parę metrów, o przeróżnej nieznanej głębokości. Ekipa spokojnych rowerzystów przerodziła się w ekipę szalonych cross-countrowców, dzielnie forsujących wszelkie przeszkody, nie bacząc na wodę, błoto, piach i komary. Zdobycie Wyspy nie było łatwe. Droga do niej też postanowiła spłatać nam psikusa i ukryć się pomiędzy jednym a drugim bagem, zwieść nas w inną stronę i w ogóle się poplątać. Słońce już zachodziło, kiedy szczęśliwie dotarliśmy na wał, z którego przeprowadziliśmy desant na Wyspę.
Relacja z trasy wodnej:
Dzień
zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Nasza trasa rozpoczynała się
najwcześniej ze wszystkich – już o 8:20. Szybko dojechaliśmy do
Zegrza Południowego i po krótkim spacerku wylądowaliśmy na
przystani WTW "Marina". Szybko załatwiliśmy formalności i wypożyczyliśmy
jacht. Jeszcze kilkanaście minut zajęło ułożenie wszystkich bagaży w
Omedze i w przepięknym słońcu wypłynęliśmy na Zalew Zegrzyński
Do południa żeglowaliśmy przy delikatnym wietrzyku i cieszyliśmy się z
wypoczynku na wodzie. Około południa jednak na niebie pojawiły się
pierwsze chmury – o dziwo szybko ich przybywało, a w oddali
usłyszeliśmy pierwsze odgłosy nadchodzącej burzy. Za bardzo się tym
nie przejmowaliśmy i płynęliśmy dalej, bo do naszego celu - wyspy
mieliśmy jeszcze spory kawałek.
Pogoda zmienną jest i gdy już było ewidentnie wiadome, że burza nas nie
ominie – nagle zrobiło się zupełnie cicho. Zostaliśmy dokładnie
na środku Bugonarwi i mogliśmy tylko czekać. Uderzenie wiatru
przyszło łagodnie, jednak jego siła rosła z minuty na minutę.
Żeglowaliśmy przez fale i szybko dopłynęliśmy do mostu w Serocku. I
tu natura pokazała swoją moc. Lunęło i przywiało jak nigdy wcześniej.
Dosłownie przelecieliśmy jachtem przez (nad?) trzciny i znaleźliśmy
się przy brzegu. W pełni przemoczeni szybko ulokowaliśmy się pod
blaszaną wiatą i spokojnie obserwowaliśmy co się dzieje. A mieliśmy
na co popatrzeć. Deszcz – wzburzone fale
leciały we wszystkie możliwe strony – do góry również,
a Omega mimo mocnego uwiązania do pomostu tańczyła na tym wszystkim.
Jak się już uspokoiło wypłynęliśmy w dalszą podróż. Niestety wiatr
ewidentnie się zużył podczas burzy i nie chciał nam już pomagać w
dalszej żegludze. Snuliśmy się więc mozolnie z prędkością
porównywalną do leniwego płynięcia kijanki i podziwialiśmy
uroki Narwi i wysp położonych na niej. Były również momenty,
gdy trochę pomagaliśmy sobie pagajami, gdyż trochę dziwnie czuliśmy
się, gdy jakieś małe owady leżące na wodzie nas wyprzedzały. Zaletą
takie pogody było to, że mogliśmy spokojnie zjeść mocno spóźniony
obiad w postaci uniwersalnych kanapek.
Dopiero po 18 dopłynęliśmy do celu naszej wyprawy. Zeszliśmy na bezludny ląd,
a Omega stała się jednym z oryginalniejszych promów, jakie
można spotkać na polskich rzekach.
Relacja z trasy pieszej:
Relacja z wieczoru na Wyspie:
Rowerzyści byli ostatnią ekipą, która przybyła. Więc kiedy zakończył się
desant, wzięliśmy się za rozpalanie ogniska, rozstawianie namiotów
i szykowanie czegoś do jedzenia.
Herbata z ogniska jak zwykle smakowała niesamowicie oryginalnie i w jeden tylko właściwy sobie sposób ;)
A za sprawką Grzesia poszła w ruch gitara i długo nie przestawała grać ;)
Zabawa przy ognisku rozkręciła się na dobre, gdy Gosia z Karoliną
zaproponowały zabawę w „tik i tak”. Dobrze, że wśród
nas nie znajdował się żaden lekarz, bo pewnie wydałby jakieś stosowne
zalecenie o zamknięciu nas wszystkich w psychiatryku ;)
Śmiech, jak dobrze wiadomo, jest sportem zużywającym niezwykle dużo energii,
więc postanowiliśmy się nieco posilić i z zapałem skonsumowaliśmy
pieczone ziemniaczki. W międzyczasie Gosia z Karoliną gdzieś znikły,
a po chwili…
przybyła na Wyspę dwójka piratów z gadającą papugą, która
znała tajemnicę skarbu ukrytego niegdyś przez Kapitana Marcusa. Dwie
ekipy – Hefalumpów (Aga, Weronika, Marek, Łukasz i
Grzesiek) oraz Hatifnatów (Ambroży, Marcin, Zosia i Paweł)
zostały wciągnięte w szaleńcze poszukiwania skarbu, podczas gdy ekipa
Rzymian siedziała przy ognisku i patrzyła na wszystko z trwogą i
przerażeniem w oczach.
Najpierw dostaliśmy od Papugi listy, w których Kapitan Marcus opowiadał
o historii skarbu i podał tajemniczy szyfr LE-RA-TY-GO-WI.
Rozpierzchliśmy się po Wyspie i w świetle latarek szukaliśmy
pierwszej wskazówki, ukrytej gdzieś w krzakach i na drzewach.
Jest! Znaleźliśmy! Trochę czasu zajęło nam rozszyfrowanie wiadomości,
ale kiedy tylko nam się udało, wróciliśmy do gadającej Papugi
by zmierzyć się z pierwszym zadaniem. Musieliśmy pokonać
2-nogiego-4-głowego-6-rękowego Potwora ze Stawinogi. Żeby go pokonać,
musieliśmy zamienić się w jeszcze groźniejszego CHODZĄCEGO potwora -
3-nogiego-5-głowego-7-rękowego:
Potwór Hefalumpów (panowie stoją na jednej nodze!)
Po morderczej walce, potwór ze Stawinogi został pokonany, a
Hefalumpy ruszyły dalej w dzicz na poszukiwanie kolejnej wskazówki.
Czasu mieliśmy niewiele, bo wciąż po naszych krokach szła ekipa
Hatifnatów, która postanowiła przejąc skarn dla siebie.
Przedzierając się po ciemku przez busze pokrzyw znaleźliśmy kolejną
zaszyfrowaną wiadomość. Popędziliśmy czym prędzej do gadającej
Papugi. Okazało się, że w międzyczasie ptaszysko zostało ogłuszone
przez wrogów i zaniemówiło, więc musieliśmy sprawić by
znów mogło przemówić. Specjalnie na cześć Papugi
została ułożona w ciągu paru sekund sekund szanta i odśpiewana
najgłośniej jak tylko się dało.
Szanta Hefalumpów:
Hej ho papugo nasza
Hej ho odgłusz się wreszcie
Bo jak nam się nie ogłuszysz
Odsiedzisz w areszcie…
Szanta Hatifnatów:
Hej ho głucha papugo
Hej ho zacznij słyszeć wreszcie
Bo jak się nas nie posłuchasz
To Cię usmarujemy w cieście…
Poskutkowało, ptak przemówił i podpowiedział gdzie szukać kolejnej
wiadomości od Kapitana Marcusa. Ruszyliśmy w te pędy, przedzierać się
przez kolejne krzaki (zgodnie z zasadami kshacklingu ®
i po paru minutach wskazówka była już nasza. Powróciliśmy do Papugi, która miała dla
nas kolejne zadanie do wykonania. Padło polecenie: ‘Wybierzcie
kapitana waszej drużyny’. Wybraliśmy oczywiście Marka. Po czym
padło kolejne polecenie: ‘Wybierzcie ulubioną część ciała
waszego kapitana”. Wybraliśmy łydkę. Po czym okazało się po co…
(to nie krasonulded, to Marek ;P)
Każdy Hefalump dzierżąc w dłoni jajko, musiał trafić nim w łydkę kapitana…
Biednemu Markowi oberwało się nie tylko w łydkę ;P
Zadanie zostało wykonane. Na 4 rzuty 2 okazały się niezwykle celne, jeden
nieudany, a jednego nie będziemy komentować ;) Urzeczona tym faktem
Papuga podpowiedziała nam gdzie szukać kolejnej wskazówki. Z
powrotem pognaliśmy w krzaki. Po paru minutach wskazówka była
nasza. Po jej odszyfrowaniu i skonsultowaniu z piratami okazało się,
że nasz gadający ptak miał w owym dniu urodziny. Trzeba było szybko
zrobić jemu prezent, którym miała być jakaś rzecz pochodząca
od wrogów, złożyć go jemu w ofierze i odtańczyć taniec na jego
cześć. Złupiliśmy plecak Ambrożego (pewnie wszyscy się domyślają
dlaczego akurat Ambrożego ;P) i radośnie pląsaliśmy śpiewając i
pokrzykując afrykańskie rytmy. Papuga była zachwycona. Wytrajkotała
nam ostatni sekret, ruszyliśmy na poszukiwanie ostatniej wskazówki.
Jeszcze raz krzaki, pokrzywy, doły, ciemność, złowieszcze nocne
odgłosy i znaleźliśmy ostatnią wiadomość. Odszyfrowaliśmy ją, po czym
udaliśmy się do gadającej Papugi. Przygotowała dla nas ostatnie
zadanie. W tym samym czasie Hatifnaty również znalazły
ostatnią wskazówkę. Zaczęła się zacięta konkurecja. Musieliśmy
zrobić jak najdłuższą linę z posiadanych na sobie ubrań, która
będzie nam potrzebna do wydobycia skarbu.
Ekipa Hefalumpów szybko przystąpiła do pracy…
A Hatifnaty wcale nie byli gorsi…
W ruch poszły bluzy, koszulki, podkoszulki, spodenki i spodnie…
A obserwatorzy mieli ubaw po pachy ;)
Wygrały Hefalumpy, których lina była najdłuższa. I wtedy wreszcie
oczom naszym ukazała się mapa dojścia do ukrytego skarbu. Ale tylko
na 30 sekund ;P Hefalumpy wzięły się za poszukiwania, a Hatifnaty nie
próżnowały, podejrzały mapę i ruszyły do boju. Nagle okazało
się, że gdzieś pogubiły się wszystkie nasze latarki!!! Została jedna,
czy dwie, w których wyczerpywały się baterie. Do tego mapa
skarbu była mocno zniszczona i niejasna. Długo trwały poszukiwania,
niestety bezowocne. Hefalumpy i Hatifnaty postanowiły połączyć swoje
siły. Jeszcze jedna burza mózgów i… udało
się!!!! Skarb został odnaleziony :D
A rozradowane Hafalumpy i Hatifnaty przystąpiły do jego radosnej
konsumpcji
Część Rzymian nie doczekała do końca i przespała Wielki Finał…
Przed 4tą rano dzielni poszukiwacze skarbów poszli spać. Rano
standardzik -pobudka, kąpiel, śniadanko przy ognisku, herbatka,
pakowanie maneli, zwijanie namiotów…
Potem desant rowerów…
I jeszcze ludzi:
I
przygoda na Wyspie niestety musiała dobiec końca... Wszystkim żal
było wracać, ale postanowiliśmy, że za rok też przyjeżdżamy na podbój
Bezludnej Wyspy. Obowiązkowo! I kropka! :-)
|
|